Palmiry moje
Urodziłam się na początku lat pięćdziesiątych i jak tylko sięgam pamięcią jednym z głównych tematów rozmów moich dziadków była konieczność wypełniania różnych obowiązków wobec państwa, głównie w zakresie obowiązkowych dostaw.
Stalinowskie władze wprowadziły obowiązkowe dostawy w 1951 roku. Na początku obejmowały one dostawy ziemniaków, a w 1952 roku rozszerzono je na zwierzęta rzeźne, mleko i zboża. Były skutkiem wielu niedoborów produktów żywnościowych, wynikających głównie z działań komunistycznych władz zmierzających do likwidacji własności prywatnej w gospodarce. Co prawda kolektywizację w rolnictwie ogłoszono już we wrześniu 1948 roku, ale dopiero w 1952 roku nasiliły się szykany, represje i aresztowania w celu przyspieszenia uspołecznienia rolnictwa. Szczególną wagę przykładano do zniszczenia dużych i średnich gospodarzy, tzw. kułaków. W prasowych reportażach kułak był opisywany jako osobnik, który chowa zboże, nie chcąc podzielić się z innymi, potrzebującymi. Kułaków należało „rozkułaczyć”, czyli odebrać im majątki. Średniacy byli również pod lupą stalinowskich władz, pilnowano ich, aby nie stali się kułakami. Chłopom, którzy mieli więcej niż 15 hektarów, narzucono wielokrotnie wyższe podatki gruntowe niż właścicielom mniejszych gospodarstw. Ci, którzy nie byli w stanie zapłacić, często tracili majątek.
Poniżej: Plakat propagandowy, przedstawiający kułaka.
W Palmirach jednakże nie było znienawidzonych przez władze kułaków, gdyż rzadko które gospodarstwo rolne miało więcej niż trzy hektary ziemi. Jednakże ceny skupu były tak niskie, że nie pozwalały godnie żyć. Ponadto, ci, którzy nie dostarczali narzuconej ilości produktów, byli szykanowani: nie mogli kupić węgla, musieli płacić grzywny i zdarzało się, że trafiali za kraty.
Poniżej: Skan protokołu z zebrania gromady Palmiry z 14 października 1951 roku.
Oprócz obowiązkowych dostaw, chłopi byli zmuszeni do innych danin. Jako płatnicy podatku dochodowego objęto ich obowiązkiem społecznego oszczędzania. Wpłaty na fundusz miały charakter progresywny i wynosiły od 2 do 15% dochodu.
Ponadto chłopi pracowali nieodpłatnie w ramach tzw. szarwarków naprawiając drogi, wały przeciwpowodziowe. W zasadzie każdej wiosny mieszkańcy Palmir reperowali wygony prowadzące do pól znajdujących się przy Wiśle w Łomnej. Obowiązek szarwarków zniesiono w 1958 roku zastępując go jakoby dobrowolnym, czynem społecznym. Wprowadzono też obowiązek pomocy sąsiedzkiej w rolnictwie dla gospodarstw posiadających konie, wozy lub samochody ciężarowe. W prasie pojawiały się informacje o dużych gospodarzach, którzy odmówili pomocy sąsiedzkiej, za co zostali ukarani grzywną.
Na swych zebraniach gromadzkich palmirscy chłopi podejmowali się współzawodnictwa z innymi gromadami (głównie z Pieńkowem) w zakresie akcji żniwnych i omłotowych oraz zobowiązywali się do różnych czynów społecznych, np. z okazji urodzin Bolesława Bieruta. W trakcie zebrań wiejskich często odbywały się pogadanki propagandowe.
W tych latach ważną funkcję w życiu wsi i wypełnianiu obowiązków wobec państwa pełnił sołtys. To on uczestniczył w cotygodniowych zebraniach Rady Gromadzkiej w Cząstkowie i miał za zadanie dbać o prawidłowe wykonywanie przez gromadę obowiązków wobec Państwa. Po Stanisławie Jeziorkowskim, od 1952 roku sołtysem w Palmirach był Józef Irek.
Czy palmirscy mieszkańcy tęsknili za czasami Drugiej Rzeczpospolitej? Oczywiście, że nie! Pamiętali o głodzie i o ogromnej biedzie na wsi. Moja babcia opowiadała o głodzie na przednówku, kiedy to piekła macę na blasze węglowej kuchni. Mama zaś wielokrotnie wspominała, jak mocne lanie dostała od swojej matki gdy poszła z ostatnią złotówką po chleb do sklepu Jeziórka i, mimo że miała zabronione, kupiła sobie cukierka. Wciąż żywe były tragedie związane z małżeństwami z rozsądku, młodymi kobietami wysyłanymi na służbę do miasta. Opowiadano też o utratach gospodarstw na skutek podżyrowania weksli kuzynom lub plajt niewielkich biznesów, np. sklepów. Wojna i zmiany ustrojowe zapobiegły niektórym tym bankructwom.
Na zdjęciu poniżej: Moi dziadkowie - Józef Irek (ten z prawej) i Władysław Niegodzisz (za ich plecami widoczny stary dom Władysława). Obok Józefa stoi drabina, z której zrywano śliwki z sadu Władka. Zdjęcie wykonane w połowie lat pięćdziesiątych.
Po Październiku 1956 roku Władysław Gomułka oficjalnie uznał prywatne rolnictwo w Polsce jako specyfikę tzw. polskiej drogi do socjalizmu, a władze komunistyczne rezygnowały stopniowo z przyspieszonej kolektywizacji. Od 1 stycznia 1957 roku władze zniosły obowiązkowe dostawy mleka.
W latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku moi dziadkowie nadal używali w polu prostych narzędzi. Główną siłą pociągową w ich gospodarstwach były konie. W Palmirach po jednym koniu mieli tylko więksi gospodarze, gdyż w mniejszych nie tylko brakowało środków na ich zakup, ale również nie było ekonomicznego sensu ich utrzymywać. Powszechny był tzw. odrobek za usługi wykonane przy pomocy konia. Tak jak w całym kraju, także i w Palmirach gospodarze kosili zboże głównie kosami. Ścięte zboże zbierały i wiązały w snopy przeważnie kobiety. W upale, zgięte w pół, narażone na kurz wydobywający się ze ściętego zboża próbowały nadążyć za kosiarzami. Ręce kobiet były pokute znajdującymi się w zbożu ostami oraz ościami kłosów. Równie ciężka była praca przy uprawie ziemniaków, zaczynając od roztrząsania widłami obornika, sadzenia bulw ziemniaczanych, po usuwanie chwastów i wykopywanie ziemniaków przy pomocy motyk.
Na wsi brakowało nie tylko maszyn, typu kosiarka konna, czy też kopaczka, ale także najprostszych narzędzi jak wiadra czy gwoździe. Dopiero pod koniec tej dekady, pojawiły się w Palmirach pierwsze konne kosiarki oraz kopaczki. Część z nich została zakupiona na spółkę - z bratem lub sąsiadem.
Z uwagi na niewielkie areały gruntów i brak pastwisk, tylko w niektórych palmirskich gospodarstwach hodowano krowy. Na ogół w gospodarstwie trzymano jedną krowę. Nadwyżki mleka i wyprodukowane z nich sery sprzedawano sąsiadom. Jesienią mój dziadek Władysław Niegodzisz sprzedawał ziemniaki lub śliwki na placu na Placówce. Zdarzało się, że powracał do domu ze sprzętami i innymi drobiazgami domowymi, które stały się już zbędne w warszawskich rodzinach. Pamiętam, że w ten sposób pojawiły się w naszym domu duże, ciężkie widelce oraz stare narty.
Zdjęcie poniżej: praska do sera, podobna była w niemal w każdym gospodarstwie hodującym krowy.
W latach pięćdziesiątych do centralnej Polski dodarła stonka, którą według komunistycznej propagandy zrzuciły do Bałtyku amerykańskie samoloty. Początkowo za wykrycie ogniska stonki można było otrzymać pieniężną nagrodę. Gdy plaga stonki przybrała większe rozmiary, władze domagały się od chłopów uczestniczenia w akcjach likwidacji stonki oraz starannego lustrowania własnych pól. Na pola z ziemniakami wysłano także dziesiątki tysięcy robotników, członków ZMP, junaków Służby Polsce, żołnierzy i uczniów. Często w upale, tyraliery zgiętych do ziemi poszukiwaczy przeglądały ziemniaczane krzaki i w butelkach z naftą topiły znalezione stonki, listki ze złożonymi już na nich żółtymi jajeczkami i obrzydliwe w dotyku czerwone larwy owada. Dopiero pod koniec lat pięćdziesiątych do walki ze stonką zaczęto stosować na szerszą skalę środki, zawierające DDT.
Powstająca z ruin Warszawa potrzebowała rąk do pracy. Posiadający niewielkie poletka mieszkańcy Palmir oraz młodzi, na ogół tylko po szkole podstawowej, mężczyźni bez problemu znajdowali fizyczną pracę w Warszawie. W 1952 roku rozpoczęto ponadto budowę Huty Warszawa i Przedsiębiorstwo Budowy Huty Warszawa stało się głównym pracodawcą dla mężczyzn z naszej wsi. Pracowali w nim m.in. Zygmunt Irek, Klemens Gromadka oraz Jan Adaszewski. Co rano, tuż po szóstej przejeżdżał przez Palmiry, wiozący już robotników ze wsi leżących w Puszczy Kampinoskiej (m.in. z Janówka), samochód ciężarowy pokryty plandeką. Przy kapliczce zabierał palmirskich pracowników budujących Hutę. Wracali oni tą samą ciężarówką po godzinie czwartej po południu. W obejściach prowadzono różnego rodzaju niewielkie remonty i inwestycje, i z powodu zarówno braku środków finansowych jak i materiałów często się zdarzało, że pracujący na budowach mieszkańcy Palmir wynosili z budów materiały oraz narzędzia. Były to na ogół niewielkie ilości, które można było ukryć pod ubraniem lub w teczce.
Lata pięćdziesiąte to apogeum zjawiska jakim było współzawodnictwo w pracy. Oprócz górnictwa, przodownictwo pracy rozwinęło się na bardzo szeroką skalę w budownictwie. Wielu młodych przystępowało do współzawodnictwa, gdyż bycie przodownikiem dawało nie tylko sławę, ale i większe pieniądze, lepsze stanowiska lub mieszkanie w mieście. Należy jednakże zaznaczyć, że zdobycie tytułu przodownika było okupione bardzo ciężką pracą.
Palmirska młodzież, która kontynuowała naukę w większości należała do Związku Młodzieży Polskiej. Na ogół nie wstępowali do tej organizacji dobrowolnie. Zdarzało się, że na lekcjach nauczyciele dawali do wypełnienia deklaracje członkowskie ZMP wszystkim obecnym w klasie. Niejednokrotnie sugerowano młodym, że mogą napotkać na przeszkody w życiu w przypadku niewstąpienia do organizacji w zakresie możliwości dalszej nauki, czy osiągnięcia określonej pozycji zawodowej. Oczywiście zdarzały się przypadki, że osoby wstępowały do ZMP dla kariery. Kolejnym zaś dla nich krokiem było wstąpienie do PZPR.
Należy zaznaczyć, że w najbardziej spektakularnych działaniach ZMP uczestniczyła tylko stosunkowo wąska grupa aktywistów. Zaangażowanie większości członków ZMP ograniczało się co najwyżej do biernego udziału w oficjalnych uroczystościach i zebraniach. To uczestnictwo w ZMP nie miało nic wspólnego z życiem prywatnym! Młodzi szeregowi ZMP-owcy masowo uczestniczyli m.in. w praktykach religijnych, czy też inicjatywach podejmowanych przez duchowieństwo.
Zdjęcie poniżej: Roman Kwieciński z Palmir. Wycinek z nieznanej gazety zachował się w pamiątkach rodzinnych.
W latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku dominującą rolę w życiu palmirskich rodzin odgrywały osoby, czterdziestoletnie, urodzone jeszcze przed pierwszą wojną światową. Były to na ogół osoby niepiśmienne, tylko niewiele osób ukończyło trzyklasową szkołę powszechną. Ponadto osoby urodzone już w czasach Drugiej Rzeczpospolitej zakończyły swoją edukację na szkole podstawowej. Uważam, że miało to określony wpływ na postawy życiowe mieszkańców Palmir – wielu z nich cechował brak wiary, że mogą odmienić swój ciężki żywot oraz z obawą podchodzili do wszelkich zmian i nowości. Na taką postawę wpłynęła też z przedwojenna bieda i traumy przeżyte w przeszłości. Zachowania takie dobitnie charakteryzuje powiedzenie "kto się pod ławką urodził, ten na nią nie wejdzie".
W mowie mieszkańców wsi można było usłyszeć charakterystyczną wymowę niektórych głosek i słów, które znawcy polskiego języka nie zaliczali jednakże do dialektu mazurskiego i uważali za kaleczenie polskiej mowy. Używano takich zwrotów jak: „zróbta, chodźta, przyjdźta…” Także w mowie dzieci, słyszało się te naleciałości.
Kobiety nadal pozostawały w domu. Oprócz wychowywania dzieci, zajmowały się prowadzeniem gospodarstw domowych, obrządkiem inwentarza żywego (kur, kaczek, trzody chlewnej) oraz uprawianiem ogródków warzywnych. Latem pomagały mężczyznom w polu: zbierały ścięte zboże, kopały motyką ziemniaki. Wiele kobiet chciało podjąć pracę zarobkową, aby nie tylko poprawić sytuację finansową rodzin, ale także uniezależnić się od mężczyzn, z których część nadużywała alkoholu. Napotykały jednakże na silny opór ze strony swoich mężów. Także mój ojciec nie godził się na podjęcie pracy zarobkowej przez moją mamę. A przecież rodziny były wtedy trzypokoleniowe i dziećmi po powrocie ze szkoły mogły zaopiekować się babcie!
Tak jak wszędzie na polskich wsiach istniały problemy z utrzymaniem higieny osobistej. Nadal myliśmy się w blaszanych miednicach. Całe ciało myliśmy raz w tygodniu w sobotę i wtedy też zmienialiśmy bieliznę osobistą. Rzadko też myto zęby, a w niektórych domach przy tej czynności posługiwano się wspólnymi szczoteczkami. W efekcie jeszcze przed trzydziestką wiele osób miało liczne braki w uzębieniu. Oprócz braku prądu i sieci wodociągowej, przestrzeganiu zasad higieny osobistej nie sprzyjała także odziedziczona po przodkach tradycja.
Co parę tygodni gospodyni wyciągała z komórki metalową balię z tarą. Na węglowej kuchni ustawiała metalowy kocioł, w którym gotowała w mydlinach najpierw pościel, bawełniane koszule i kalesony, a na koniec ścierki i ręczniki. Potem wygotowane rzeczy wrzucała do balii i tarła zabrudzone części tkanin po metalowej tarce. Do ostatniego płukania białej pościeli dodawała krochmal i farbkę, czyli ultramarynę.
Trudne warunki lokalowe powodowały, że rzadko kto spał w oddzielnym łóżku. Na ogół spano we dwójkę. Szczególnie zimą, gdy niektóre pomieszczenia w domu były nieogrzewane, w wielu rodzinach praktykowano ten zwyczaj. Na łóżkach leżały sienniki ze słomą, która często z nich wychodziła i drapała ciało.
Na niemal każdym podwórku był tzw. letniak, czyli letnia kuchnia. Latem latały w niej muchy, które często wpadały do garnków stojących na kuchniach węglowych. Ponieważ nie było prądu, żywność trzymano w piwnicach. Nadmiar mleka wpuszczano w bańkach na sznurkach do studni.
Podstawą wyżywienia mieszkańców Palmir były produkty wytworzone w gospodarstwie: głównie mleko, jajka, ziemniaki i warzywa. Moja mama doiła rano krowę i na mleku z rannego udoju zdążyła ugotować zupę mleczną z zacierkami z żytniej mąki dla ojca, który około szóstej godziny wychodził do pracy. Hodowano kury i kaczki. Na rosół zabijano na ogół starsze kury, które przestały znosić już jajka. Kaczki trzymano przeważnie z myślą o pierzach na poduszki i pierzyny. Zabijano świniaki na potrzeby własne, a część mięsa rozprowadzano wśród sąsiadów. Tuż po świniobiciu z okrawków mięsa pozostałych po rozbiorze tucznika kobiety przygotowywały świeżonkę. U nas w domu do smażonego na patelni gorącego jeszcze mięsa dodawano jedynie cebulę i pieprz ziołowy. Wyrabiano kaszankę, która była najlepsza tuż po wyjęciu jej z kotła z gorącą wodą. Moja babcia układała gorącą kaszankę na stole wyłożonym prostą słomą. Kaszanką także dzielono się z rodziną i sąsiadami. Zimą mięso przechowywano beczce z saletrą. W chałupce mojego dziadka Władka Niegodzisza beczka ta stała w kuchni, tuż przy drzwiach wejściowych. Przed świętami Bożego Narodzenia i Wielkanocą w większości gospodarstw wędzono szynki. Za wędzarnie służyły metalowe beczki postawione na cegłach. W drewnianych beczkach kiszono na zimę kapustę. We wsi była jedna (należąca do Stefana Kwiecińskiego) duża szatkownica, dlatego do jej pożyczenia trzeba było ustawiać się w kolejce. Palmirscy chłopi wozili zboże do młyna w Łomnej, gdzie mielono je nie tylko na mąkę, ale również na śrutę dla zwierząt. Latem i jesienią w menu często pojawiały się rozmaite potrawy z grzybów, w tym z olszówek. Przysmakiem był chleb z domowym smalcem i marynowanymi olszówkami. Z wolna pojawiały się jednakże w naszych jadłospisach kulinarne nowinki. Pamiętam jak na Wielkanoc mama, przy pomocy mieszkającej w Warszawie szwagierki, kręciła po raz pierwszy majonez do sałatki jarzynowej, która także była nowością w naszym domu. Pierwsze próby zrobienia majonezu zakończyły się niepowodzeniem, gdyż po dodaniu oleju majonez zwarzył się.
W Palmirach zaniknęła natomiast już tradycja pieczenia chleba w domach. GS przywoził chleb do palmirskiego sklepu dwa razy w tygodniu. Czasami pół dnia czekaliśmy przed sklepem na pieczywo. Wielokrotnie GS dostarczał chleba mniej niż zamówiła sklepowa Stacha Pietruszka. Prowadziła ona swoistą reglamentację – zamiast całego bochna sprzedawała poszczególnym klientom po połówce. Olbrzymie, okrągłe bochny świeżo upieczonego chleba z czosnowskiej piekarni przywoził konnym wozem Stanisław Adaszewski z Cząstkowa. Były one zapakowane w wiklinowe kosze i przykryte plandeką. Smak i zapach tego chleba nadal często wspominam.
W warunkach biedy, dużą wagę do eleganckiego wyglądu, w szczególności z czasie różnych uroczystości. Stąd ważną rolę w życiu wsi odgrywały krawcowe. W Palmirach mieszkały dwie: Marianna Derkacz (z domu Nowakowska) oraz Halina Stanisz (z domu Tymińska). Lepszą opinią cieszyła się Derkaczowa, gdyż potrafiła doradzić krój ubrania oraz wykończała ubrania dokładniej. Krawcowe nie tylko szyły ubrania z nowych tkanin, ale także przerabiały i nicowały stare ubrania. Czas oczekiwania na uszycie ubrania był często długi. Trzeba było wielokrotnie prosić, aby wśród stosu szmat krawcowe znalazły naszą i zajęły się uszyciem niezbędnego odziewku.
W latach pięćdziesiątych nadal ważną rolę w życiu naszej wsi odgrywały relacje sąsiedzkie.
Ponieważ wiele prac wykonywano ręcznie, chłopi nawzajem sobie pomagali. Jesienią po zbiorze zbóż i wiosną, we wsi pojawiała się młockarnia, napędzana silnikiem spalinowym. Do młocki trzeba było zorganizować około dziesięciu osób. Przynajmniej dwie osoby do sąsieka w stodole lub na stogu ze zbożem, osobę stojącą na młockarni, która potrafiłaby umiejętnie wpuszczać snopy do młockarni (nie za szybko, aby młockarnia wymłóciła dokładnie kłosy i nie za wolno, aby nie było przestojów), osobę, która też stała na młockarni i przecinała tzw. prowiąsła i podawała snopy (powinna przy tym nie skaleczyć nożem osoby wkładającej zboże do młockarni), kilka osób, które odbierały wymłóconą słomę (brały ją na widły i podawały ją osobom stawiającym kopkę ze słomą) oraz osoby do układania kopki. Worki z wymłóconym ziarnem odstawiał na ogół operator młockarni. W pracach tych uczestniczyły także kilkunastoletnie dzieci, które rzucały snopy na młockarnię lub pomagały układać kopki ze słomą. Prace te odbywały się w ogromnym kurzu. Na zakończenie młócki gospodarze stawiali robotnikom suty posiłek.
Zboże młócono także przy pomocy cepów. Zimą słychać było ich odgłos gdy gospodarze młócili zboże w stodołach. Przy pomocy cepów młócono przede wszystkim żyto przeznaczone na sieczkę dla koni (chodziło o to, aby wymłócona słoma była prosta). Niemal na każdym podwórku stał kierat wykorzystywany do napędzania sieczkarni. Chodzącego w kieracie konia popędzało przeważnie dziecko. Wymłócone natomiast cepami zboże czyszczono w nakręcanych korbką wialniach.
Gospodarze wspólnie wypasali bydło. Latem, co rano wyznaczona rodzina wypędzała krowy na obrzeża lasu oraz ugory należące do PGR (tzw. łomińskie). Stado liczyło 12-15 sztuk. Krowy wracały do gospodarstw w południe, aby można je było wydoić. Po południu ponownie gnano krowy na wypas. W wakacje dorosłym towarzyszyły dzieci. Zdarzało się, że krowy gubiły się w chaszczach i trzeba było ich szukać. Za możliwość wypasu krów na polach PGR, gospodarze chodzili do majątku dziabać (czyli pielić) buraki.
W Palmirach nadal nie było prądu. Zdarzały się liczne kradzieże i obowiązywała tzw. stróża. Po wsi krążyła od domu do domu zapisana ołówkiem kartka w kratkę. Zamieszczona na niej lista wyznaczała poszczególnym gospodarstwom godziny pilnowania wsi. W ciągu nocy były dwie zmiany. Jeśli się nie mylę to: od 8. wieczorem do 12. i od 12. do 4. następnego ranka. Na każdą zmianę chodziły po wsi osoby z dwóch gospodarstw. Łupem złodziei czasami padał sklep GS. Ponieważ nie było na wsi telefonu, milicja na miejsce kradzieży przyjeżdżała z opóźnieniem. Nie słyszałam, aby stróże prawa złapali kiedykolwiek złodziei sklepowych.
Nie było zwyczaju, aby furtki były zamykane na klucz. Sąsiadki często przychodziły do siebie na ploteczki. Rozmawiano otwarcie o problemach rodzinnych, pijaństwie, zdradach i niechcianych ciążach. Nie było czegoś takiego jak poprawność, nie owijano w bawełnę i otwarcie mówiono o problemach. Tym pogaduszkom często przysłuchiwały się dzieci.
Umierano w domu, w otoczeniu rodziny. Czas od śmierci do dnia pogrzebu wypełniało czuwanie przy zmarłym. Wieczorami dom nieboszczyka odwiedzała rodzina i sąsiedzi. Wspólnie modlono się, śpiewano pieśni żałobne oraz odmawiano różaniec. W dniu pogrzebu do domu zmarłego przychodził ksiądz, który po krótkiej modlitwie prowadził konny kondukt pogrzebowy do kościoła w Łomnej.
Był to jeszcze okres gdy do parafii Łomna należały puszczańskie wioski, w tym Janówek. Zdarzało się, że przez Palmiry przechodziły kondukty pogrzebowe z tych wsi do kościoła w Łomnej. Pozostałością po wielowiekowej przynależności wsi znajdujących się w Puszczy do parafii w Łomnej jest Kościelna Droga, biegnąca przy tzw. budynku.
We wsi były jeszcze liczne chałupy pobudowane na początku dwudziestego wieku, m.in. u: Ofiarów, Leszczyńskich, Fijałkowskich, Franiewskich, Nowakowskich oraz Jeziorkowskich. Tak jak i budynki gospodarcze, były pokryte słomianą strzechą. Gdy zbliżała się zima niektóre chałupy gacono słomą, a budynki gospodarskie okładano łętami ziemniaków.
W latach pięćdziesiątych ruch budowlany w Palmirach był jeszcze stosunkowo niewielki. Powstały w tych latach tylko nieliczne domy mieszkalne, m.in. Stefana Kwiecińskiego oraz zbudowany wspólnie przez mojego ojca Zygmunta Irka i dziadka Władka Niegodzisza. Powstały one z cegły rozbiórkowej. Nie wiem z jakiego źródła pochodziła cegła na dom Kwiecińskiego. Natomiast nasz dom, na podwórku Niegodziszów, powstał z cegły, która przyjechała koleją ze Zgorzelca. Cegłę tę załatwił mój stryj. Ponadto w Palmirach, tuż przy dzisiejszej ulicy Rataja naprzeciwko boiska działała z przerwami w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych cegielnia produkująca białą cegłę silikatową. Jednakże, z uwagi na jej słabą odporność na wilgoć, nie cieszyła się dużym zainteresowaniem wśród mieszkańców Palmir. Budowano systemem gospodarczym. Przed rozpoczęciem budowy na podwórkach lasowano do dołów wapno, a zaprawę rozrabiano motyką w taczkach. Większość kuchni w Palmirach zbudował Roman Świtalski. Pod koniec lat pięćdziesiątych rozpoczęto budowę kolejnych budynków mieszkalnych, u: Wacława Niegodzisza (budował go wspólnie z zięciem Janem Adaszewskim), Pietruszków. Rodziny wprowadzały się na ogół do nie do końca wykończonych domów. W powstających domach nie było łazienek, ewentualnie przewidziano niewielkie pomieszczenie, które w przyszłości zamierzano przeznaczyć na łazienkę. Także i moja rodzina wprowadziła się do niewykończonego domu. Na początku użytkowaliśmy tylko kuchnię i pokój, w którym nie było pieca. Dlatego w czasie największych mrozów w cztery osoby spaliśmy w kuchni.
W drugiej połowie lat pięćdziesiątych zaczęto budować drogę asfaltową do cmentarza w Palmirach. Niektórzy gospodarze (w tym mój dziadek Władek Niegodzisz ze swym bratem Wacławem) mieli okazję zatrudnić się dorywczo wraz z końmi przy tej budowie.
Na zdjęciu poniżej. Tak w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych wyglądała dzisiejsza ulica Kusocińskiego, mniej więcej na wysokości warsztatu samochodowego Rafała Gromadki. Po prawej stronie jedna z dwóch ulęgałek, które rosły na miedzy. Na zdjęciu Jadwiga Krupa (z domu Nowakowska) z córką.
Wyasfaltowanie drogi zbudowanej z kamienia polnego (tzw. kocich łbów) miało miejsce przed wizytą Wiceprezydenta USA Richarda Nixona w Polsce. Przyjechał on do Polski w sierpniu 1959 roku. Pamiętam jak z innymi dziećmi stałam przed, mieszczącym się już w domu Józefa Irka, sklepem GS i czekałam na przejazd wiceprezydenta USA. Niestety niewiele zobaczyliśmy, gdyż kolumna samochodów szybko przemknęła po nowo wybudowanej drodze.
Na lata pięćdziesiąte przypadł pierwszy i największy wyż demograficzny w Polsce. W pierwszej połowie lat pięćdziesiątych zawarto w Palmirach wiele związków małżeńskich. Poniżej zamieszczam kilka ślubnych fotografii.
Zdjęcie poniżej: ślubne zdjęcie moich rodziców – Haliny Niegodzisz i Zygmunta Irka, którzy się pobrali w październiku 1950 roku. Fotografia ta została wykonana mniej więcej tydzień po ślubie. Halinka zapakowała suknię ślubną do walizki i nowożeńcy udali się autobusem do Warszawy. Autobusy dojeżdżały wtedy do dworca znajdującego się w miejscu, w którym aktualnie stoi Pałac Kultury i Nauki.
Zdjęcie poniżej: orszak ślubny Jadwigi Nowakowskiej i Stefana Krupy, udający się do kościoła w Łomnej. Rok 1951.
Zdjęcie poniżej: wesele Stanisławy Gromadki z Franciszkiem Wasilewskim (styczeń 1951). W górnym rzędzie prawdopodobnie pan młody w otoczeniu przyrodnich braci. Obok panny młodej z lewej strony Barbara Gryziakówna (późniejsza Afek). Zaś po jej prawej ręce Zofia Chojnacka (po mężu Kwiecińska), która trzyma rękę na ramieniu Marii Kołodziejskiej (z domu Leszczyńskiej).
Zdjęcie poniżej: młoda para to Zofia Chojnacka i Roman Kwieciński.
Ze związków tych przyszło na świat sporo nowych mieszkańców Palmir. Z uwagi na trudne warunki życia, tylko nieliczne małżeństwa w Palmirach decydowały się na więcej niż dwójkę dzieci.
Na poniższym zdjęciu od lewej: chłopiec (prawdopodobnie jest to Jan Wójcik), Józio Pietruszka pchający wózek, Jadwiga Wójcikówna (po mężu Kur), Zosia Nowakowszczanka (późniejsza Zielska), Stacha Pietruszka z Krystyną na rękach, Wanda Franiewska, Halinka Irek ze mną w wózku. Rok 1952. Tak wyglądała droga do lasu przy wjeździe do parkingu.
Na poniższym zdjęciu: moja babcia Zofia Niegodzisz ze mną. Zamieściłam to zdjęcie, aby pokazać jak wyglądały 46. letnie kobiety tuż po wojnie.
Na poniższym zdjęciu: Regina i Jan Adaszewscy z synem Krzysztofem. Zdjęcie z imprezy w Puszczy Kampinoskiej z 1956 roku.
W latach pięćdziesiątych śmiertelność wśród dzieci w Polsce była bardzo duża. W 1956 roku wynosiła ona w skali kraju 8%, na niektórych terenach sięgając nawet dwudziestu procent. Wysoką śmiertelność wśród dzieci łączono m.in. z brakiem opieki nad ciężarnymi. Szczególnie dużo do zrobienia było w tym zakresie na wsiach, gdzie w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych tylko 15% ciężarnych kobiet znajdowało się pod opieką lekarza. Zjawisko to tłumaczono mentalnością, brakiem świadomości i niską kulturą medyczną, sanitarną i seksualną. Kobiety na wsiach ciążę traktowały jako stan „naturalny”, niewymagający opieki ze strony lekarza. Jeżeli chodzi o Palmiry, to w pamięci zostały mi pogrzeby małych dzieci pod koniec lat pięćdziesiątych i na początku lat sześćdziesiątych. Zmarli wtedy: Januszek Wojtowicz, Dorotka Łyszczek, Izunia Ambroziak.
W drugiej połowie lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku strach wśród rodziców małych dzieci siała choroba Heinego-Medina. W szczytowym momencie epidemii tej choroby (w 1958 roku) zachorowało na nią w Polsce ponad 6 tys. dzieci. Krążyły różne pogłoski dotyczące przyczyn tej choroby i sposobów uchronienia przed nią swoich latorośli. Wiele matek starało się trzymać dzieci w domu. W naszej okolicy na polio zachorowało kilkoro dzieci, w tym jedna dziewczynka z Palmir. Z dużą obawą podchodzono wtedy do rozpoczętej akcji szczepień na polio, tak jak w ostatnich latach do szczepień na COVID-19.
W związku z obecną dyskusją na temat aborcji, chciałabym podać informacje, jak wyglądała sytuacja prawna w tym zakresie w latach pięćdziesiątych. Po drugiej wojnie światowej obowiązywał w Polsce zakaz przerywania ciąży poza przypadkami jej pochodzenia z przestępstwa oraz zagrożenia dla życia matki. Co roku kilkaset tysięcy kobiet samotnie czy też przy pomocy innych osób, często tradycyjnych akuszerek dokonywało nielegalnych sztucznych poronień. W 1956 roku liczbę tych zabiegów szacowano na 300 tys., przy czym około 80 tys. kobiet trafiało do szpitali z powodu komplikacji po nielegalnych aborcjach. W Polsce Ludowej aborcję zalegalizowano w kwietniu 1956 roku. Umożliwiała legalne przerwanie ciąży w przypadku przestępstwa, zagrożenia dla zdrowia i trudnej sytuacji życiowej kobiety. Władze PRL i sprzyjające im środowisko lekarskie oficjalnie ukazywali ustawę jako prowadzącą do wyeliminowania nielegalnych i nieprofesjonalnych aborcji i dzięki temu chroniącą życie i zdrowie kobiet. Po przyjęciu ustawy z 1956 roku liczbę sztucznych poronień szacowano na 300–700 tys. rocznie. Niektórzy nazywali sztuczne poronienia podstawą metodą planowania rodziny.
Niemal przez całą dekadę lat pięćdziesiątych szkoła podstawowa w Łomnej mieściła się w baraku, który znajdował się naprzeciwko Dzikowskich. Próbowano kilkukrotnie poprawić jej sytuację lokalową, ale dopiero w połowie lat pięćdziesiątych, nie informując o tym władz, mieszkańcy rozpoczęli własnym sumptem budować nową szkołę. Inicjatorem tych prac był kierownik szkoły Zygmunt Sadowski. Wszystkie prace wykonali w czynie społecznym mieszkańcy okolicznych wsi. Wykorzystano na ten cel także fundusze, które wydział oświaty w Nowym Dworze Maz. przeznaczył na remont starej szkoły. O budowie szkoły władze oświatowe zostały powiadomione dopiero wtedy, gdy zamknięto surowy stan budynku. Władza zaaprobowała tę samowolę i przy pomocy środków prezydium gminy sfinansowała roboty wykończeniowe oraz wyposażenie. Mimo że szkoła nie do końca była wykończona (sale na pierwszym piętrze nie były jeszcze gotowe), w dniu 1 września 1957 roku uroczyście oddano szkołę do użytku. Od tego też roku dzieci z Palmir, które dotąd uczęszczały do szkoły w Kaliszkach, zaczęły chodzić do placówki w Łomnej.
We wrześniu 1958 roku poszłam do szkoły w Łomnej. Mama ubrała mnie w granatową spódniczkę i bluzę z marynarskim kołnierzem. Pierwszego dnia szłam do szkoły w towarzystwie swoich kuzynów, Krystyny Pietruszki, która także rozpoczynała edukację szkolną, oraz jej starszego brata Józia.
Dokładnie nie wiem kiedy Palmiry zradiofonizowano. Jednakże jak sięgam pamięcią w każdym domu był kołchoźnik, tj. aparat radiowy odbierający tylko I program Polskiego Radia. Było to główne źródło wiedzy o tym co dzieje się w kraju i za granicą. Słuchano także audycji radiowych, takich jak "Matysiakowie" czy też "Podwieczorek przy mikrofonie" oraz południowych audycji rolniczych. Niewielu mieszkańców wsi miało odbiornik lampowy, na baterie, który pozwalałby słuchać zagłuszanych audycji Wolnej Europy. Dlatego też wiedza mieszkańców o świecie, o tym jak żyje się na Zachodzie była bardzo uboga.
Na zdjęciu poniżej: kołchoźnik, niemal identyczny wisiał u naszym domu w kuchni.
Jaka część mieszkańców naszej wsi kupowała gazety i czasopisma, trudno mi jest ocenić. Mój ojciec, Zygmunt Irek, był zagorzałym czytelnikiem "Życia Warszawy" i gazetę tę codziennie przynosił do domu. Tygodnik "Przekrój" kupował mój wuj Kazimierz Pietruszka. Mama czytała czasami "Przyjaciółkę". Natomiast w każdym domu znajdował się zdzierany kalendarz. Sprawdzano na nim m.in. godziny wschodu i zachodu słońca.
Zimą, przy lampie naftowej graliśmy w karty, na ogół w tysiąca i durnia. Grałam także w chińczyka oraz kółko i krzyżyk. W niektórych domach, np. u mojego dziadka Józefa Irka były niewielkie zbiory książek głównie z utworami Sienkiewicza i Kraszewskiego. Można było też wypożyczyć książki w bibliotece w Czosnowie. Zimą chodziliśmy ślizgać się na parowach przy Akademii lub zjeżdżać z niezarośniętej jeszcze wydmy górującej nad obecnym parkingiem. Zimowe wieczory były także czasem sąsiedzkich odwiedzin, w trakcie których wspominano odległe czasy i plotkowano. Niektóre z tych odwiedzin się przedłużały i pamiętam jak moja babcia Zosia Niegodzisz mówiła swojej koleżance, że chcieliby z dziadkiem już iść spać.
Latem, większość dnia spędzaliśmy na świeżym powietrzu. Skakaliśmy na skakankach, graliśmy w klasy, pomidora, hacele, zbijaka oraz w dwa ognie. Biegaliśmy boso, często nadeptując na kurze gówna leżące na podwórkach. Rozkładaliśmy koce na trawie, pletliśmy wianki z rumianów i koniczyn zerwanych na tzw. dołkach. Oprócz owoców z domowych sadów, jedliśmy także niewielkie owoce bożego chlebka. Starsza młodzież grała w siatkówkę, przy budynku w lesie. Siatka była rozwieszona pomiędzy dwoma sosnami. W upalne niedziele zdarzało nam się jeździć wozami całymi rodzinami nad Wisłę. Była ona jeszcze na tyle czysta, że można było się w niej kąpać. W czasie tych wypadów niektórzy łowili ryby przy pomocy wędek sporządzonych z prostego kija.
Wydarzeniem był natomiast odpust w Łomnej. Chociaż odbywa się on w dni powszednie, większość rodzin hucznie go świętowała. Była to okazja do odwiedzin krewnych z sąsiednich parafii. Jak już wspomniałam, przywiązywano w tamtych czasach dość dużą wagę do ubiorów, np. w drugiej połowie lat pięćdziesiątych dziewczęta pod szerokimi spódnicami nosiły wykrochmalone, bawełniane halki. Odpustowe imprezy były mocno zakrapiane alkoholem, głośne i wesołe. Odpust był okazją do zrobienia sobie zdjęcia, u pojawiającego się co roku tego samego fotografa.
Zdjęcie poniżej: rodzina Adaszewskich, Barbara Leszczyńska oraz ja (Alicja Irek) na odpuście w Łomnej.
Zdarzało się, że do szkoły w Kaliszkach przyjeżdżało kino objazdowe. Pamiętam jak po ciemku mój ojciec niósł mnie na rękach przez las na seans filmowy do szkoły w Kaliszkach. Zastanawiam tylko po co zabierać kilkuletnie dziecko na wieczorny, kilkugodzinny seans?
Dwukrotnie w Palmirach odbyły się imprezy organizowane przez Kampinoski Park Narodowy, pod nazwą Duch Puszczy. Pierwsza z nich odbyła się tuż przy budynku. Drugą z nich (prawdopodobnie już na początku lat sześćdziesiątych) zorganizowano na polu, naprzeciwko dzisiejszego parkingu, które należało wtedy do Władysława Jeziorkowskiego. Myślę, że wszyscy uczestnicy drugiej imprezy pamiętają helikopter, który wylądował na polu.
Zdjęcie poniżej: moja rodzina (ojciec Zygmunt, mama Halina, brat Cezary oraz ja) na imprezie przy budynku (rok 1957).
Na zakończenie umieszczam kilka zdjęć sprzed prawie siedemdziesięciu lat. Jak ten czas szybko leci!!!!
Zdjęcie poniżej: od lewej Stanisław Fijałkowski, Józef Irek, Roman Fijałkowski.
Zdjęcie poniżej: od lewej Józef Pietruszka, Bernard Sotomski, Mirosław Świtalski oraz Janusz Królak.
Na zdjęciu poniżej: prawie cała rodzina Józefa Irka w komplecie (rok 1956).
Zdjęcie poniżej: dzień po ślubie Jadwigi Nowakowskiej ze Stefanem Krupą. Jak inaczej wyglądał zakręt przy wjeździe do Puszczy! Na drugim planie znajduje się dom zbudowany przez Karola Zonnenberga (obecnie należy do rodziny Janiszewskich).
Zachęcam inne osoby w wieku senioralnym dzieleniem się swoimi wspomnieniami.
Powrót do podstrony Wspomnienia mieszkańców
Strona została stworzona przy wykorzystaniu kreatora stron www WebWave